MAROKO 10.2015

MAROKO 10.2015

Przed każdym wyjazdem towarzyszą nam spore emocje. nie uniknęliśmy ich Mimo, że o był już nasz 4 wyjazd do tego egzotycznego kraju, a 2 jesienią. Tym razem ekipa składała się z 8 motocykli i 10 osób. W składzie mieliśmy nawet dwie kobiety, które towarzyszyły nam jako plecaczki. Naszą marokańską przygodę tradycyjnie rozpoczęliśmy w Maladze. Nasi współtowarzysze przylecieli tam samolotem tuż przed północą. Spotkaliśmy się przed hotelem, który znajduje się 3 km od lotniska. Wszystkim towarzyszył wspaniały nastrój. Chyba tanie linie lotnicze lepiej zaczęły dbać o swoich pasażerów ;). Z tego powodu rozpakowanie naszych rumaków przedłużyło się dosyć istotnie … Może również dlatego, że tuż obok hotelu znajduje się dyskoteka i przechodziły obok nas tłumy pachnących nastolatek o hiszpańskim temperamencie J. Jak już się tak napatrzyliśmy i nawodniliśmy tym co można kupić w strefie bezcłowej to trzeba było iść spać gdyż następnego dnia chcieliśmy jak najwcześniej przeprawić się na czarny ląd. Wybraliśmy mniejsze zło i grzecznie wylądowaliśmy w łóżeczkach.
 

Dzień 1
 

Po wieczornych powitaniach i przywitaniach nie było łatwo wstać … Tego dnia mieliśmy do pokonania 290 km i przeprawę promową. Jednak chcieliśmy jak najwcześniej przywitać Arykę. Umówiliśmy się przed hotelem gdzie stały przygotowane motocykle tuż po śniadaniu. Niestety nie wszyscy mieli apetyt ;). Po zapakowaniu naszych osiołków, z lekkim poślizgiem ruszyliśmy w stronę portu w Algeciras do którego mieliśmy ok. 140 km.Kupiliśmy bilety i w miarę szybko udało nam się dostać na prom gdzie trzeba załatwić dwie najważniejsze sprawy. Wypełnienie dodatkowych deklaracji wjazdowych oraz zakup alkoholu z którym jest spory problem w Maroku. Jako pierwsze postanowiliśmy załatwić zakupy … tak jakby miało tego towaru zabraknąć ;). Gdy tylko prom odbił od brzegu, drzwi tego przybytku zostały otwarte i nagle ustawiła się kolejka. Bardzo szybko zorientowaliśmy się, że wypełniają ją same znajome twarze …. Szybko ustaliliśmy, że dwa litry na twarz powinny wystarczyć ;). Na papierki przyszedł później czas. Dopłynięcie do portu w Ceucie, która jest jedną z dwóch enklaw Hiszpanii w Maroku, zajmuje około godziny. Szybki przejazd przez niewielkie miasteczko i dojeżdżamy na granicę. Hiszpańska straż graniczna w ogóle na nas nie reaguje, a na przejściu marokańskim tradycyjnie otrzymujemy pomoc od naszego starego i znanego „majfrenda”.On tam chyba mieszka. Kiedy nie przejeżdżamy on tam zawsze jest ;). Oczywiście mieliśmy wcześniej przygotowane wszystkie niezbędne dokumenty wjazdowe. W ten sposób zaoszczędzamy sporo czasu. Szło nam dosyć sprawnie do chwili kiedy jeden z cywilnych „pomagierów„ zobaczył nasze motowyprawowe nalepki. Okazało się, że jest na niej zarys terytorium Maroka nie uwzględniający Sahary Zachodniej. Duma Marokańczyków została urażona i nakazali nam zedrzeć „błędne” naklejki. Było przy tym dużo gadania. W takich sytuacjach najlepiej uśmiechając się potakiwać. Na koniec nasz pomocny „majfrend” otrzymał tradycyjna gratyfikację w postaci europejskiej waluty. W ten sposób z ostemplowaną deklaracją przejeżdżamy ostatnią kontrolę i jesteśmy w Maroku !!! Niestety nigdzie tam nie można robić zdjęć … Tego dnia staramy się szybko dojechać do celu. Przejeżdżamy przez góry Rif, które przypominają nasze Bieszczady. Niezbyt wysokie i bardzo zielone góry. Temperatura była znośna i nie przekraczała 30 stopni C. Dokuczał nam tylko silny wiatr, który wyginał nasze motki raz w lewo, raz w prawo. Do Chefchaouen dotarliśmy po ok. 2 godzinach. Parking już był przygotowany na nasze przybycie. Zamieszkaliśmy w uroczym hoteliku na skraju mediny w ogrodach, którego kwitło mnóstwo kwiatów co sprawiało, że czuliśmy się jak w raju ;). Po szybkim odświeżeniu i rozpakowaniu udaliśmy się do mediny aby poczuć klimat uliczek błękitnego miasta. Chefchaouen, to przede wszystkim piękna klimatyczna medyna wraz ze swoimi wąskimi uliczkami tworzącymi niebieski labirynt. Miasto zaliczane jest do najpiękniejszych w Maroko, choć myślę, że śmiało można się pokusić o stwierdzenie, że to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Niesamowite tło stanowią tu potężne góry Rif, zaczynające się praktycznie za miastem. Wieczorem zjedliśmy kolację na dachu jednej z restauracji podziwiając panoramę starego miasta i słuchając śpiewu muezinów nawołujących do modlitwy, a wydobywający się z wież wielu pobliskich Meczetów. Dzień zakończyliśmy w jednym z hotelowych pokoi gdzie dokonaliśmy pierwszej degustacji promowych zakupów ;). Dodam tylko tyle … zeszło się …
 

Dzień 2
 

Piękny wschód słońca nad błękitnym miastem postawił nas wcześnie na nogi. Spotkaliśmy się na śniadaniu. Kelner postawił przed nami mnóstwo małych glinianych miseczek z różnymi odmianami dżemów, miodów i oliwy. Wszystko na słodko … Na szczęście Jacek przyniósł pierwszą puszkę mielonki, która poprawiła nam humory. Słodka, mocna i miętowa herbata z kanapką wypełnioną grubą warstwą wieprzowiny było ciekawą kulinarną kompozycją. Na deser wypiliśmy kilka szklaneczek, świerzego soku z pomarańczy. Pychota !!! No i postawiło nas to na nogi. Witaminy to podstawa po długich nocnych rozmowach ;). Tego dnia mieliśmy do przejechania 240km. Zaczynamy spokojnie. Po drodze zaplanowaliśmy zwiedzanie rzymskich ruin w Volubilis. Trasę zakończyć mieliśmy w Fezie – mieście o ponad 1000-letniej historii. Po słodkim śniadaniu zebraliśmy się na pobliskim parkingu podziwiając raz jeszcze panoramę miasta. Ciężko jest wyjeżdżać tego klimatycznego i sennego miasteczka. Ale przygoda czekała i trzeba było się pożegnać z naszymi zaprzyjaźnionymi Gospodarzami. Na parkingu każdy uczestnik otrzymał komplet informacji dotyczących tras i noclegów. Tak na wszelki wypadek … jakby miał się gdzieś zagubić w serpentynach zakrętów gór Rif, Atlasu czy Antyatlasu ;). Ruszyliśmy dalej na południe. Szybkie tankowania na pierwszej stacji i znów jedziemy po krętych i widokowych drogach gór Rif. Poza miastem pojawiły się pierwsze prowizoryczne stragany z oryginalnymi pamiątkami. Nie mogliśmy się nie zatrzymać … ;). Po pokonaniu wielu zakrętów nabraliśmy apetytu. Zaczęliśmy rozglądać się za jedzeniem. Przejeżdżając przez kolejną tego dnia miejscowość zauważyliśmy dym snujący się z przydrożnego grilla. To był dobry znak mogący świadczyć o tym, że jedzenie będzie podane względnie szybko. Przydrożne jadłodajnie mają swój urok i koloryt. Taka knajpka składa się z grilla, sklepu który oferuje wywieszone na widok publiczny mięso oraz części jadalnej, w której ustawione są różnej maści i koloru stoliki wraz z krzesełkami. Wszystko to jest ustawione na chodniku tuz przy samej ulicy. Dużym plusem jest możliwość sprawdzenia i wybrania upatrzonego kawałka mięsa oraz bezpośredniego doglądania procesu przygotowywania posiłków ;). Gdy już przejdzie się procedurę wyboru miejsca, posiłku, następuje etap końcowy czyli smażenia. Wszystko to w naszym sąsiedztwie. Radości nie było końca … Pod wpływem zapachów wydobywających się z grilla nasze kubki smakowe zaczęły wariować. Na szczęście wcześniej podano przystawkę czyli marokańską sałatkę. Są to krojone, świeże pomidory z cebulką i posypane regionalnymi aromatycznymi przyprawami. Po niezbyt długim czasie podano również danie główne czyli wołowinę z grilla. To nas wprawiło w doskonały nastrój. Niestety mięso okazało się tym razem nie najbardziej miękkie i sprawiło nam sporo trudności. Napełnieni jadłem po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej. Kolejnym miejscem jakie mieliśmy tego dnia odwiedzić były ruiny rzymskie w Volubilis. Jest starożytna stolica Mauretanii Tingitana. Jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Pierwsze ślady osadnictwa pochodzą z III wieku p.n.e. Z czasem osada przekształciła się w miasteczko handlowe otoczone murem. W 45 roku n.e. zostało zdobyte przez Kaligulę i stało się jednym z miast leżących na najdalszych krańcach cesarstwa rzymskiego. W II i III wieku Volubilis przeżywało okres gwałtownego rozwoju. Pod koniec III wieku wrócili Berberowie, a gdy w VII wieku pojawili się Arabowie, Volubilis było już zamieszkane przez Berberów, Żydów i Syryjczyków mówiących po łacinie. W 768 roku, gdy Mulaj Idris założył stolicę w pobliskim Fezie, osada zaczęła podupadać. Zwiedzanie rzymskich ruin zajęło nam około godziny. Umocniliśmy się w przekonaniu, że rzymianie mieli rozmach. Z Volubilis do Fezu pozostało ok. 50 km. Wybraliśmy drogę mniej uczęszczaną w czasie pokonywania której nie zabrakło atrakcji. Do Fezu dojechaliśmy przed wieczorem. Po rozpakowaniu i szybkim odświeżeniu, udaliśmy się do Mediny. Fez słynie z produkcji wyrobów skurzanych. W labiryncie wąskich uliczek, pamiętających czasy sprzed wielu wieków można dostać wiele ciekawych wyrobów.Wieczorem na tarasie hotelu spożyliśmy własnoręcznie wykonana kolację z ulubioną wieprzowinką, która pozwala przeżyć marokańską dietę.
 

Dzień 3
 

To miał być najcięższy dzień naszej motowyprawy. Do pokonania mieliśmy 430 km przez góry Atlasu Wysokiego. jednak najpierw musieliśmy doczekać się śniadania. W hotelu w którym spędziliśmy noc zawsze trzeba na nie długo czekać. Obsługa długo się rozpędza i potrzebuje sporo czasu aby choć odrobinę zbliżyć się do europejskich standardów dotyczących szybkiej obsługi klientów ;). Na szczęście w jadalni był net i można było nadrobić zaległości w kontaktach z rodziną czy też mediami społecznościowymi ;). Po śniadaniu szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy w stronę sławnych garbarni, których wieczorem nie zdarzyliśmy zobaczyć. Z powodu sporego upału podjechaliśmy jak najbliżej tylko było można. Ponieważ nie ma żadnego oficjalnego dojścia do tej turystycznej atrakcji trzeba skorzystać z balkonów widokowych jednego ze sklepów zlokalizowanych wokół kadzi w których garbuje, a następnie farbuje się skóry. Krótki rzut oka na okolicę z balkonu znajomego sklepu i okazało się, że garbarnie tym razem były remontowane jak większość tej części Mediny. Jednak nie odstraszyło nas to od zrobienia sobie grupowej fotki na tle starego miasta. Bardzo szybko robiło się gorąco. Nie zwlekając chcieliśmy jak najszybciej wyjechać z tego zatłoczonego miasta. Jadąc dalej na południe zaczął zmieniać się krajobraz. Czym dalej od Fezu tym mniej można było zauważyć zabudowań. Czasami mijaliśmy małe wioski, w których znajdowały się również szkoły. Wokół nich można było dostrzec uśmiechnięte i machające nam w geście pozdrowienia dzieciaki. Cały czas i bardzo powoli wjeżdżaliśmy w coraz wyższe partie gór Atlasu. Z czasem pogoda zaczęła się pogarszać i pojawiły się pierwsze ciemne chmury. Jednak widoki nam to rekompensowały. Horyzont się wydłużał, a kolory ziemi zmieniały się jak w kalejdoskopie. W pewnym momencie trafiliśmy na remontowany odcinek drogi pokrytej luźnymi kamieniami. Wreszcie GS-y poczuły się w swoim żywiole ;). Pomimo trudności wszystkim się podobało. Zaczęło się robić ciekawie. W pierwszej większej miejscowości w górach poczuliśmy autentyczny marokański klimat. Ludzie w tradycyjnych szatach przemieszczali się po ulicach sobie tylko znanymi regułami. Trzeba było bardzo uważać aby kogoś nie rozjechać lub nie uczestniczyć w jakiejś kolizji z zaprzęgiem któregoś z tubylców. Czym dalej robiło się coraz wyżej i chłodniej. Pojawiło się coraz więcej ciemnych chmur. Czasami z trudem przebijało się słońce. Krajobraz się zmieniał i jeszcze bardziej zachwycał. Nieliczne budynki sprawiały wrażenie opuszczonych. Mimo prawie zerowego ruchu nie wspominając już o motocyklach tubylcy witali nas uniesionymi ramionami ;). Miasteczka sprawiały wrażenie wymarłych. Jednak i tam można było znaleźć nocleg … Dalej było coraz wyżej i ciekawiej. Przed zmrokiem udało nam się dojechać do najwyżej położonego punktu naszej motowyprway – 2680 mnpm. Od tej chwili zjeżdżaliśmy w dół. Niestety zaczęło się ściemniać i w kilku motocyklach kończyło się paliwo. Na szczęście wiedzieliśmy gdzie i w którym garażu można je kupić ;). Dalej zrobiło się ciemno i mimo wielkiego zaskoczenia musieliśmy pokonać trzy niezbyt duże brody wylanych strumieni, które po ostatnich opadach mocno przybrały. W hotelu wylądowaliśmy przed 22. Powitał nas Mohammed, który okazał się bardzo gościnnym i wesołym człowiekiem. Przez wiele godzin zabawiał nas przy pomocy bębenków, w czym pomagał mu haszysz, który jest dla nich zamiennikiem alkoholu. Jednak szklaneczki whiskey tez nie odmówił ;). Ta noc była długa …
 

Dzień 4
 

Rano obudziło nas wschodzące słońce. To był świetny prognostyk po wczorajszym deszczu. Od razu postanowiliśmy wywiesić na tarasie wszystkie mokre ubrania. Przy okazji zobaczyliśmy okolice hotelu. Był świetnie zlokalizowany. Widoki znów nas nie zawiodły. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Robiło się gorąco, a ubrania szybko schły. My zaś udaliśmy się na przygotowane przez Mohammeda śniadanie. Nie muszę pisać, że było tradycyjne jak nocne śpiewy naszego Gospodarza czyli na słodko ;). Ponieważ dosyć późno dojechaliśmy do hotelu i przez to nie mogliśmy podziwiać uroków wąwozu Todra, zmieniliśmy plan i postanowiliśmy raz jeszcze przejechać w te magiczne miejsce tym razem w dzień. Pożegnaliśmy się z naszym przesympatycznym Gospodarzem i ruszyliśmy na północ w kierunku wąwozu. Aby tam wjechać należy pokonać spore wzniesienie skąd rozpościerał się piękny widok na dolinę. Dalej droga wiła się wzdłuż rzeki i gajów palmowych. W pewnym momencie dojechaliśmy do najciekawszej i najbardziej obleganej części wąwozu czyli wąskiej szczeliny znajdującej się pomiędzy pionowymi, monumentalnymi, przybierającymi różne odcienie czerwieni skałami u stóp których płynie lodowata nawet latem rzeczka. Zatrzymaliśmy się aby zrobić kilka zdjęć. Od razu „zaatakowali” nas lokalesi chcący spieniężyć jedno ze swoich dzieł. Dalej ruch już był mniejszy ale widoki coraz ciekawsze. Po pokonaniu wielu zakrętów dojechaliśmy do miejsca, które poprzedniego wieczora nas zatrzymało. Okazało się, że opady deszczu zerwały drogę. Na szczęście obok był wykonany prowizoryczny przejazd. Z powodu obfitych opadów deszczu wieczorem płynęła tamtędy rzeczka. Rano poziom wody opadł i mogliśmy ocenić czego wieczorem dokonaliśmy ;). Nie obyło się bez pamiątkowego zdjęcia. W tym miejscu zawróciliśmy i ruszyliśmy na południe … w stronę Sahary! Zostawiliśmy Atlas za naszymi plecami. Jeszcze wrócimy do tego wyjątkowego pasma gór. Krajobraz się co chwile zmieniał. Kolory otoczenia również. Jednak i tu deszcze nie dały o sobie zapomnieć. Padało tylko kilka godzin, a woda tak jakby w ogóle nie chciała wsiąkać w tą wyschnięta na kamień glebę. Czym dalej na południe tym robiło się coraz cieplej i zaczęły pojawiać się dziwne budowle niczym z filmu Mad Max ;). Mijając wioski machały nam uśmiechnięte dzieciaki. Nie zauważyliśmy jak minęło południe i nasze brzuchy przypomniały nam o obiedzie. Postanowiliśmy zrobić sobie odpoczynek w jednym z przydrożnych gajów palmowych. Zjedliśmy przygotowany przez siebie obiad. Każdy mógł pochwalić się sprzętem turystycznym, który zabraliśmy ze sobą. Zapanował rodzinna atmosfera ... Wspólne spożywanie pokarmów zbliża … zwłaszcza do gara kolegi ;). Na deser były bardzo słodkie daktyle zerwane prosto z pobliskich daktylowców. Dalej również było różnie. Raz droga była długa i prosta aby za chwilę zmienić się w dużą kałużę. Wczesnym popołudniem dojechaliśmy do Merzougi. Mamy tu swój ulubiony snack-bar prowadzony przez Włochów. Ciężko w to uwierzyć ale można tu dostać zimne piwo w mrożonym kuflu ;). Nie mogliśmy odmówić sobie tej przyjemności … kilkukrotnie. Przecież tu nikt nie pije alkoholu to Policja nie może mieć alkomatów ;). Po schłodzeniu organizmu kilkoma kuflami zimnego piwka ruszyliśmy w stronę wrót Sahary. Jest to rejon bardzo popularny wśród turystów i dlatego można tu spotkać na każdym kroku „majfrendów”, którzy będą próbowali zaoferować najlepszy i najtańszy nocleg ;). Po przejechaniu przez tą niewielką miejscowość dojechaliśmy do celu czyli wielkiej wydmy Erg Chebbi. Oczywiście każdy chciał wjechać na tę kupę piachu lub przynajmniej zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Po zdobyciu Sahary ruszyliśmy do naszej kazby, z której okien mogliśmy podziwiać wysokie wydmy Sahary. Za nimi była Algieria … Po dojechaniu do miejsca noclegu szybko trzeba było się wzmocnić. Wysoka temperatura mocno odwodniła nasze organizmy ;). Nie wiem co jest w tych przyhotelowych parkingach ale zawsze nam sporo czasu zajmuje rozpakowanie się. Może to przez wzmacniające„energetyki”, które zawsze spożywaliśmy tuż po przybyciu do docelowego miejsca … Zachód słońca na Saharze jest piękny. Jak do tego doda się szklaneczkę whiskey i doborowe towarzystwo to zawsze zapowiada wyśmienity wieczór. Nasza kazba była zbudowana w stylu regionalnym. Wieczorem, Gospodarze uczcili naszą wizytę występem lokalnych muzyków. Śpiewy trwały długo. Transowy rytm wybijany przez Tuaregów sprawił, że atmosfera była niewiarygodna.Poczuliśmy klimat Sahary !

Dzień 5
 

Tak jak zachód, tak i wschód słońca na Saharze robi potężne wrażenie. Zwłaszcza gdy się ma z okien pokoju widok na niekończące się wydmy. To jest magiczne miejsce. Dodatkowo już od samego rana robiło się ciepło. Jednak nie ma co się dziwić. To już jest 800 km na południe od wybrzeża morza Śródziemnego. Tak będzie co najmniej do samego wybrzeża Oceanu Atlantyckiego. W planie mieliśmy do przejechania sporo kilometrów. Na szczęście południe Maroka charakteryzuje się bezkresnymi przestrzeniami, przeciętymi długimi i prostymi drogami. Tego dnia mieliśmy zobaczyć Antyatlas. Po śniadaniu ruszyliśmy początkowo przez utwardzone szutry. Tak wygląda droga dojazdowa do naszej kazby. Jadący z przodu Marcin tuz przed zjazdem na asfalt postanowił jeszcze spróbować swoich sił w tzw. cięższym off-ie. Zjechał z utwardzonej drogi i niestety po kilku metrach zaliczył glebę. Skutkiem tego była strata kilku akcesoriów. Stwierdziliśmy, że beemka odrzuca nieoryginalne gadżety ;). Na szczęście nie popsuło to humoru Marcinowi … Gorzej było ze śródstopiem.Po chwili przymusowego serwisu ruszyliśmy dalej i w pierwszym napotkanym sklepiku uzupełniliśmy zapasy płynów. Szybko dojechaliśmy do miejscowości Risani gdzie zatankowaliśmy motki. Niestety paliwa nie wystarczyło dla wszystkich. Z taką sytuacja spotkaliśmy się pierwszy raz … Jednak za kilkadziesiąt kilometrów była kolejna stacja paliw. Następnie ruszyliśmy na zachód. W tym rejonie już jest bardzo mały ruch, a niekończące się przestrzenie robią niesamowite wrażenie. Krajobraz znów często się zmieniał. Zaczęły pojawiać się namioty Tuaregów, którzy podróżują po pustyni i jej obrzeżach, zajmując się hodowlą bydła i kóz. Nawet tak daleko na południu opady deszczu sprzed kilku dni były nadal widoczne. Strumienie przelewały się przez pobliskie drogi. Gdy dojechaliśmy do kolejnej stacji paliw okazało się, że i tu nie kupimy paliwa. Nigdy nam się to nie przydarzyło lecz byliśmy dobrze przygotowani na taką okoliczność.Przepompowaliśmy paliwo z Adamowego adwenczera. Jednak to było rozwiązanie czasowe. Zaczęliśmy się zastanawiać jak będzie dalej na południu gdzie stacji jest jeszcze mniej. Po krótkiej i przymusowej przerwie pojechaliśmy dalej. Najważniejsze, że dobre humory nas nie opuszczały. Zaczęło robić się coraz ciekawiej. Pojawiły się wielbłądy. One zawsze budzą spore zainteresowanie. Nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności zrobienia kilka pamiątkowych fotek z tymi sympatycznymi zwierzakami. Krajobraz robić coraz bardziej kosmiczny. Niestety przy kolejnej próbie zatankowania okazało się, że Adam złapał „gwoździa” i tracił dosyć szybko ciśnienie w tylnej oponie. Na to też byliśmy przygotowani. Szybko rozwinęliśmy nasz „warsztat”, a w międzyczasie Grzesiu dostarczał świeże owoce. Opona błyskawicznie została zakołkowana i byliśmy gotowi do dalszej podróży. Tradycyjna oznaczyliśmy stację naklejką motowyprawową ;). Po pewnym czasie Antyatlas pokazał swoje oblicze. Cechuje się rzeźbą zrębową. Zbudowany jest z prekambryjskich i paleozoicznych skał metamorficznych oraz skał osadowych. Gdy dojechaliśmy do wąwozu Draa, ukazała się rozległa dolina w pustynnej scenerii, stanowiąca swoistą podłużną oazę. Stworzona przez przebijającą się przez surowe skały rzekę, której działalność ukazuje się w pełniej krasie naszym oczom. Po drodze mijaliśmy również wioski, ciekawe budynki, bazarki oraz cmentarze, na których miejsce spoczynku było oznaczone śpiczastym kamieniem. Poza miastem, na zupełnym odludziu, w niewielkim gaju palmowym, który zapewnił nam cień,postanowiliśmy zjeść obiad. Każdy sobie sporządził ulubione danie ze swoich licznych zapasów. Mimo popołudniowej pory robiło się coraz cieplej. I coraz bardziej kolorowo. Widoki były przepiękne lecz droga wymagająca. Trzeba było uważać na liczne dziury. Dlatego musieliśmy zwolnić. Choć dzięki temu można było się delektować tymi niesamowitymi widokami. Przed zmierzchem dotarliśmy do miejsca noclegu u znajomego Berbera. Tym razem w basenie była woda i z jej dobrodziejstw nie omieszkaliśmy nie skorzystać ;). Na kolację tradycyjnie podano tajin, a my jak co wieczór popiliśmy go naszą whiskey ;).
 

Dzień 6
 

Tego dnia zaplanowaliśmy najdłuższy etap naszej motowyprawy. Celem był najbardziej oddalony na południe punkt oraz wybrzeże oceanu Atlantyckiego. Ponieważ to już było głębokie południe to temperatura od rana dała o sobie znać. Szybkie śniadanie, pakowanie i ruszamy na południowy-zachód. Po paru kilometrach, na pierwszym rozjeździe, patrol Policji zatrzymał prowadzącego, a pozostałym kazał jechać dalej. Nigdy tego nie doświadczyliśmy. Zawsze jeżeli już kontrolowali nas to spisywali wszystkich. Reszta załogi zatrzymała się 200 metrów dalej. Policjant zażyczył sobie paszport, a nie wypełnione naszymi danymi fiszki. Po spisaniu zadał wiele dodatkowych pytań w stylu gdzie jedziemy i ile kobiet jest w grupie ;). Ciekawe po co mu to było … Po kilku straconych minutach pojechaliśmy dalej. Na południe od Antyatlasu krajobraz zmienia się w pustynny. To królestwo dromaderów. Po wczorajszych problemach z paliwem szukaliśmy paliwa w pierwszej napotkanej miejscowości. Niestety nie było w niej stacji ale dostrzegliśmy garaż, w którym można było uzupełnić benzynę w motocyklach o najmniejszych zbiornikach. Przy okazji przymusowego postoju rozdzieliliśmy wśród dzieciaków przywiezione z Polski cukierki. Tylko w ten sposób można zrobić im jakiekolwiek zdjęcia. Po chwili przerwy ruszyliśmy dalej mając nadzieję, że wreszcie znajdziemy stację, w której będziemy mogli kupić paliwo. W kolejnej większej miejscowości próbowaliśmy ponownie zatankować nasze motocykle. Niestety i tu nie było paliwa. To już nie było śmieszne. Olej napędowy był, mieszanka do dwusuwów też. Tylko nigdzie nie było zwykłej 95-tki. Po drugiej stronie ulicy była umiejscowiona druga stacja. Nie widać było tam ruchu ale na wszelki wypadek Mateusz podjechał aby dowiedzieć się czy może tam jest paliwo. Wszyscy obserwowaliśmy go i jego reakcję podczas rozmowy z obsługą. Po minach rozmówców wiedzieliśmy, że nie jest dobrze. Zaczęliśmy zastanawiać się co robić dalej. Nagle zauważyliśmy, że na wspomnianą stację wjeżdża cysterna. Na naszych twarzach pojawił się uśmiech, a nasze serca wypełniła nadzieja ;). Z miejsca postanowiliśmy tam podjechać. Kierowca cysterny potwierdził, że przywiózł benzynę !!! Hurrrraaaaaa !!! Jedziemy dalej. Pełne zbiorniki pozwolą nam dojechać do Oceanu. Tam już powinno być lepiej z paliwem. Na szczęście obsługa zlitowała się nad nami i pozwoliła się zatankować gdy zbiorniki stacji jeszcze były napełniane paliwem z cysterny. Zajęło nam to co najmniej godzinę. Szczęśliwi pojechaliśmy dalej nie zwracając uwagi na rosnącą temperaturę … Nie przeszkadzało nam nawet gdy czasami natrafiliśmy na remont drogi i przez chwilę musieliśmy zaliczyć szuterki ;). Po drodze natrafiliśmy na jakąś uroczystość. Wielu mężczyzn w odświętnych dżalalabijach i obficie skropionych wodą kolońską podążało do meczetu. Po następnych kilkudziesięciu kilometrach dojechaliśmy do najbardziej oddalonego na południe punktu naszej motowyprawy. Tu musieliśmy zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Z czasem przed nami ukazał się ostatni łańcuch gór, które musieliśmy pokonać aby dojechać do wybrzeża. Kolory znów zaczęły się zmieniać. To zawsze robi niesamowite wrażenie jak różnorodny jest ten kraj … Ocean przywitał nas spadkiem temperatury do dwudziestu paru stopni C. Od razu skierowaliśmy się w kierunku plaży Legzira. która słynie przede wszystkim z olbrzymich czerwonych skalnych łuków, które dzielą ją w kilku miejscach. Łuki wychodzą z klifowego wybrzeża, przechodzą przez plaże i wrzynają się w Atlantyk. Pozostawiliśmy motki na parkingu i poszliśmy w stronę tych niesamowitych formacji. W promieniach zachodzącego słońca zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie. Po spacerze udaliśmy się do jednej z knajpek zlokalizowanych na samej plaży aby zjeść kolację. Jak Ocean to tylko rybka ;). Zawsze to zmiana po tradycyjnym tajinie. Po obitym posiłku już po ciemku ruszyliśmy w stronę hotelu, do którego mieliśmy ok. 20 km. Wieczorem tradycyjnie nie obyło się bez nocnych rozmów polaków.
 

Dzień 7
 

Od tego miejsca zaczyna się nasz powrót. Czekał nas długi dzień z przejazdem przez kręte drogi gór Atlasu. Wstaliśmy wcześniej, spakowaliśmy się i odebraliśmy motocykle z garażu. Było zbyt rano aby decydować się na śniadanie. Postanowiliśmy posilić się po drodze. Skierowaliśmy się na północ. Celem był Marakesz ;). Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów wzdłuż wybrzeża odbiliśmy na wschód aby ominąć Agadir. Zrobiło się bardzo gorąco. Kilometry dosyć szybko mijały, a głód przypomniał, że należy pomyśleć o przerwie. Nie znaleźliśmy nic ciekawego. Dlatego zdecydowaliśmy się zatrzymać na stacji paliwowej, przy której znajdował się mały sklepik. Zamówiliśmy napoje chłodzące i pieczywo. Po krótkiej rozmowie okazało się, ze można tam kupić jajka. Dodatkowym atutem była możliwość ich ugotowania. To już był pełen wypas. Jajka na twardo to dla nas rzadko spotykany w tych rejonach rarytas. Obsługa natychmiast wyniosła nam stoliki i krzesełka. Zasiedliśmy tuz obok dystrybutorów z paliwem jak w restauracji, a stoły natychmiast zapełniły się tym co jeszcze posiadaliśmy w naszych kufrach. Dawno już nie jedliśmy takiego śniadania … kiełbasa, puszki, jajka, a nawet sól. Po obfitym śniadaniu ruszyliśmy w stronę gór. Temperatura była bardzo dokuczliwa. Liczyliśmy na to, że w górach zrobi się chłodniej, a zarazem przyjemniej. Po następnych kilkudziesięciu kilometrach zobaczyliśmy ponownie Atlas. Tym razem średni. Na widok tak wysokich gór od razu poprawiły się nam humory. Można było się spodziewać wielu fantastycznych widoków. Po drodze mogliśmy podziwia opisywane w przewodnikach kozy, które potrafią chodzić po drzewach. To było zaskakujące ;). Atlas to przede wszystkim różnorodność kolorów. Przy każdym przejeździe przez to pasmo gór nie możemy się nadziwić co potrafi dokonać natura. Ku naszemu zaskoczeniu temperatura nie malała i trzeba było częściej się zatrzymywać aby uzupełnić płyny. Z każdym przejechanym kilometrem widoki zachwycały. Aby dłużej móc się nimi zachwycać tradycyjny zatrzymaliśmy się przy „restauracji” Cafe Sunset ;). Z tarasu podziwialiśmy właśnie przejechaną drogę. Jednak to nie był jeszcze najwyższy punkt dzisiejszego odcinka. Pokonywaliśmy kolejne zakręty powoli wznosząc się coraz wyżej. W pewnym momencie zza zakrętu wyłonił się niski budynek, który jednocześnie był restauracja i sklepem z pamiątkami. Oznaczało to, że dojechaliśmy do przełęczy Tizi n Test – 2100 mnpm. Na szybie knajpki tradycyjnie nakleiliśmy kolejną naklejkę motowyprawową. W czasie kilku minut przerwy nie mogło zabraknąć pamiątkowych zdjęć. Od tego momentu zjeżdżaliśmy w dół … przez kilkadziesiąt kilometrów. Mnóstwo zakrętów, przepiękne widoki. Nie wiadomo co lepsze. Wydawało się, ze ta zabawa nigdy się nie skończy. Nie zauważyliśmy kiedy teren zrobił się płaski, a przed nami ukazała się wielka metropolia jaką jest Marakesz. Tu już można było odczuć przepych i obecność króla, który posiada również w w tym mieście swoje pałace. Dosyć szybko dojechaliśmy do naszego ulubionego hotelu tuż przy samej Medinie. Nasz stary znajomy kelner natychmiast nas rozpoznał i przyniósł zimne piwo. Poczuliśmy się jak w raju ;). Po szybkim opróżnieniu dwóch butelek piwa i odświeżeniu ruszyliśmy w stronę Mediny. Postanowiliśmy zwiedzić plac Jamaa El Fna - największy plac w marakeszeńskiej medynie, a zarazem największa atrakcja turystyczna miasta. Od 2001 roku wpisany wraz całym zabytkowym centrum Marrakeszu na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W 2001 roku przestrzeń kulturowa placu została proklamowana Arcydziełem Ustnego i Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości, a w 2008 roku wpisana na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO. Miejsce kultowe dla turystów gdzie można zjeść ciekawe potrawy i kupić afrykańskie pamiątki nie tylko z Maroka.
 

Dzień 8
 

W drodze przez Atlas oraz podczas zwiedzania Marrakeszu dokuczała nam bardzo wysoka temperatura. Termometr wskazywał ponad 30 stopni C. Dodatkowo pojawiły się problemy żołądkowe. Dlatego zrezygnowaliśmy z powrotu w góry i udaliśmy się prosto nad Ocean. Mieliśmy nadzieję, że Essaouirze – mieście portowym, temperatura spadnie i będziemy mogli wypocząć na plaży. Dystans na ten dzień to 250 km. Prosta droga, bez wzniesień i ciekawych zakrętów zachęcała do szybkiej jazdy. tego dnia o dziwo zanotowaliśmy nowy rekord temperatury na tym wyjeździe – 38 st. C. Dlatego musieliśmy częściej uzupełniać płyny. Wczesnym popołudniem dojechaliśmy do naszego hotelu, który wprost tonął w kwiatach. Zapowiadał się udany dzień. W recepcji przywitała nas młoda i uśmiechnięta dziewczyna. Po rozpakowaniu oraz odświeżeniu udaliśmy się na pobliską plażę, która okazała się bardzo długa i szeroka. Zachęcała do relaksu. Tylko uważać należało na naturalne pływy oceanu. W ciągu kilku godzin ocean może pochłonąć kilka metrów plaży. Mimo tego to jest bardzo popularne miejsce wypoczynku dla turystów oraz tubylców. Zapewne dlatego, że wzdłuż plaży znajdowały się liczne hotele. W pobliżu plaży można było dostrzec ciekawie poubieranych ludzi. Kobiety prezentowały interesujące trendy w modzie ;). Idąc plażą dotarliśmy do portu, który w średniowieczu był dość ważnym miejscem handlu, które przechodziło z rąk do rąk. W XVI wieku miasto zdobyli Portugalczycy i to oni zapoczątkowali budowę fortecy, której mury można podziwiać na starym mieście. W kolejnych latach budowę kontynuowali władcy arabscy, którzy panowali na tych terytoriach. Od XIX wieku na wskutek zmian szlaków handlowych miasto popadało powoli w zapomnienie. W ostatnich latach przypomnieli sobie o nim turyści. Dla nas Essaouira miała być odpoczynkiem po hałaśliwym Marrakeszu. Jak na miasto portowe przystało, najważniejszym punktem miasta jest właśnie port. Nadal czynny, codziennie wypływają stąd na połowy dziesiątki, jeśli nie setki mniejszych i większych łódek. Gdy wszystkie są w porcie stanowią barwny element krajobrazu. Stąd udaliśmy się do medyny. Okalają ją mury, na których od strony oceanu zachowały się jeszcze resztki armat. Okazało się, że to jest bardzo ciekawe i hipsterskie miasto, które zaczyna być modne nie tylko wśród turystów. Wieczorem przekonaliśmy się dlaczego Essaouira określana jest mglistym miastem. Od strony Oceanu nadchodziła mgła, która spowijała miasto. Tu już odczuwaliśmy zmęczenie i trudy podróży. Zaczęliśmy tęsknić za rodzinami i domem.
 

Dzień 9
 

Ostatnie dni motowyprawy do Maroka staramy się tak organizować aby było więcej czasu na wypoczynek. Ten końcowy tysiąc kilometrów przebiega dosyć łagodnie. Dlatego tego dnia w planach mieliśmy trasę wzdłuż wybrzeża i dojechanie do Casablanki. Parę kilometrów za Essaouirą odbiliśmy z drogi głównej na tą mniej uczęszczaną, a biegnącą wzdłuż wybrzeża oceanu. Droga do El Jadidy jest ciekawa i spokojna. Czasami się wznosi i dosyć często wije się wzdłuż licznych klifów. Tu na szczęście było już chłodniej. Lekka bryza powodowała, że jazda była przyjemniejsza. Podczas kolejnego tankowania zauważyliśmy, że Mariuszowi pękł dodatkowy błotnik tylnego koła. Po raz kolejny jego gees odrzucił nieoryginalne akcesoria ;).Przy stacji znajdowała się tłocznia oleju z oliwek. Musieliśmy ją zwiedzić ;). Niestety nie było możliwości zakupu świeżego oleju. Po chwili odpoczynku pojechaliśmy dalej. Wybrzeże stawało się coraz bardziej dzikie, a ruch coraz mniejszy. Ponieważ zaczęliśmy odczuwać spadek temperatury (z 30 na 20 st.C) zatrzymaliśmy się aby cieplej się ubrać. Ponieważ Adam zgłaszał, że nadal traci ciśnienie w tylnej oponie postanowiliśmy zatrzymać się w najbliższym zakładzie wulkanizacyjnym. Niestety w tym regionie nie ma ich zbyt wiele. To jest urok mniej uczęszczanych dróg. Na szczęście po kilkudziesięciu kilometrach znaleźliśmy „zakład” w przydrożnym garażu. Postanowiliśmy oddać koło Adama „profesjonalistom”. Ponieważ nie zapowiadało się, że usługa zostanie wykonana ekspresowo w międzyczasie skonsumowaliśmy lunch. Mijały kolejne kwadranse, a naprawa trwała w najlepsze. Adam cały czas kontrolował długi proces. A my świetnie się bawiliśmy obserwując ruch w tym sennym miasteczku gdzieś na południowym-zachodzie tego pięknego kraju … Po prawie dwóch godzinach ruszyliśmy dalej na północ. Gdy dojechaliśmy do El Jadidy, zdecydowaliśmy się zjeść u znajomego jordańczyka pieczone kurczaki oraz falafele czyli smażone kulki lub kotleciki z przyprawionej ciecierzycy bądź bobu z sezamem. Jest to bardzo popularna w krajach arabskich wegańska potrawa. Dalej było już mniej ciekawie. Przed Casablanką ruch się wzmógł, a droga oddaliła się od oceanu. Przed wieczorem dotarliśmy do hotelu w pobliżu tego jednego z największych miast w Maroku. Tym razem impreza zaczęła się na parkingu i kilka godzin później się tam zakończyła ;).
 

Dzień 10
 

To była długa noc. Spędziliśmy ją na parkingu hotelowym przy akompaniamencie muzyki snującej się z GTL-a Jackowego. Rozmów nie było końca. Wspominaliśmy te wszystkie dni, które wspólnie spędziliśmy na podróżowaniu po tym pięknym kraju. Rano zobaczyliśmy pole bitwy. Nie było lekko … ;). Hotel był spokojny i oferował wiele możliwości odpoczynku. Dlatego po śniadaniu skorzystaliśmy z hotelowego basenu. Nie śpieszyliśmy się. To miał być spokojny dzień. Po wypoczynku ruszyliśmy w stronę centrum Casablanki. Tradycyjnie odwiedziliśmy Meczet Hassana II, który jest trzecim co do wielkości obiektem sakralnym na świecie. W głównej sali modlitewnej mieści się aż 25 tysięcy wiernych, a na rozległym dziedzińcu – kolejne 80 tysięcy wiernych. Casablanka mocno nas zmęczyła swoim ruchem ulicznym. Jest głównym ośrodkiem przemysłowym i kulturalnym oraz największym portem morskim Maroka. Jest to także największe miasto w Maghrebie. Dlatego wyjechaliśmy jak najszybciej z tej olbrzymiej aglomeracji. Do Asillah dojechaliśmy wczesnym popołudniem. Hotel znajdował się nad samym Oceanem ale również posiadał basen. Zapowiadało się przyjemne popołudnie ;). Po chwili ruszyliśmy w stronę medyny, do której prowadził szeroki trotuar usytuowany wzdłuż piaszczystej plaży. Przed murami starego miasta rozsiedliśmy się przy stolikach małej knajpki aby posilić się przed zwiedzaniem tego klimatycznego małego, malowniczo położonego miasteczka. Mieliśmy wrażenie ze czas trzymany w rękach artysty stanął w miejscu. Tradycyjnie zaopiekował się nami kolejny majfrend, który zaoferował nam jedyne w swoim rodzaju i najbardziej oryginalne pamiątki ;). Spacer po ciasnych i wyludnionych uliczkach był bardzo ciekawym doznaniem. Czuć było artystyczny klimat. To był nasz ostatni wieczór w Maroku i Afryce. Żal było wracać do hotelu …
 

Dzień 11
 

Ostatnia noc była bardzo spokojna. Chyba już wszyscy myślami byli w Europie. Może też dlatego, że musieliśmy wstać bardzo wcześnie rano. Z powodu rezerwacji biletów powrotnych na godzinę 16.30, musieliśmy wyjechać jeszcze przed wschodem słońca. Za drobną dopłatą pracownicy hotelu przygotowali nam śniadanie i zostawili w recepcji. Do granicy mieliśmy tylko 110 km. Po godzinie dojechaliśmy do wybrzeża morza Śródziemnego. Ostatnie kilometry przed Ceutą to przede wszystkim mnóstwo zakrętów z widokiem na morze. To był moment gdy wstawało słońce i zobaczyliśmy oddalone o kilkanaście kilometrów wybrzeże Europy. Łezka w oku się zakręciła. Uświadomiliśmy sobie, że koniec naszej przygody jest bliski … Na granicy rozbudziliśmy pograniczników, którzy jeszcze spali z głową na klawiaturze w swoich małych budkach. Nie byli zadowoleni, że ich zbudziliśmy i bardzo ospale nas obsługiwali. Po trzech kwadransach byliśmy już na terytorium Hiszpanii. Czas nas gonił. Do portu wjechaliśmy w ostatniej chwili. Zakup biletów i szybko wjeżdżamy na prom. Na pokładzie powietrze z nas zeszło. Huuuurrrrraaaaa … zdążymy !!! Około godziny 11, byliśmy już w Europie. Jacek tradycyjnie ucałował ziemię i ruszyliśmy w stronę hotelu. Do Malagi dojechaliśmy przed 13 gdzie w tempie ekspresowym spakowaliśmy motocykle. Cała ekipa po krótkich pożegnaniach wsiadła do taksówek i udała się na lotnisko. My z Kasią dokończyliśmy mocowanie motocykli i pakowanie sprzętu. Ekipa tego dnia wieczorem dotarła do chłodnej Polski. My zaś 3 dni później. Ojczyzna przywitała nas temperaturą 2 st. C. Czyli w ciągu tygodnia odczuliśmy spadek o ponad 30 st. C. Nie było łatwo to przeżyć ;).Dziękuje całej ekipie za wspaniałą atmosferę. Bawiliśmy się wyśmienicie. To były niezapomniane chwile.
 
Koniec …
Ważne informacje:

Wpis do Centralnej Ewidencji Organizatorów Turystyki i Pośredników Turystycznych Województwa Mazowieckiego pod nr 2239
Gwarancja Ubezpieczeniowa Organizatora Turystyki: Signal Iduna nr M524383

Godziny otwarcia:
Codziennie – 8:00-18:00
(c)2022, Wszelkie Prawa Zastrzeżone
MotoWyprawy.com.pl - motocyklowe biuro podróży.  

Adres:
F.H.U. KATARZYNA SEWERYNIAK
ul. Wiatraki 8, 09-402 Płock, Polska
NIP: 774-183-02-47

Kontakt:
tel/fax: +48 24 267 75 81
mobile: +48 601 260 590
e-mail: info@motowyprawy.com.pl
Ta strona może korzystać z Cookies.
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.

OK, rozumiem lub Więcej Informacji
Informacja o Cookies
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.
OK, rozumiem